Rumunia 2017

Bułgaria – Rumunia 2017
 
Przygotowania. ✍️
 
Podczas tej wyprawy wiedzieliśmy, że musimy przygotować odpowiednio swoje maszyny, aby być gotowym na każdą sytuację jaka może nas spotkać. Motocykle miały przeprowadzony serwis, założone nowe opony, części zapasowe takie jak klamki sprzęgła i hamulca, łatki do dętek czy potrzebne narzędzia do rozbiórki motocykla zostały wzięte. Oczywistą oczywistością jest, że takie wynalazki jak „trytytki”, silver tape czy poxipol to było podstawowe wyposażenie pojazdu 🙂
 
Nasz wyjazd jest z kategorii tych niskobudżetowych, gdzie bardziej niż racjonalne myślenie niesie nas ułańska fantazja i umiejętność przeżycia w lesie 🙂 Dlatego też przy planowaniu podróży wiedzieliśmy, że noclegi będziemy spędzać w namiocie na tanich polach namiotowych lub na dziko jeżeli zajdzie taka potrzeba. Punkt na zresetowanie organizmu, czyli krótki 2 dniowy pobyt w hotelu miał nastąpić dopiero po dotarciu nad morze czarne. Takie szybkie „wakacje”, drinki z palemką, kąpiele w wodzie i normalne łóżko 😉 Później wracamy do Rumunii i udajemy się na dwie słynne trasy czyli Transfogaraska i Transalpina.
 
Byliśmy przygotowani na wiele ponieważ dla każdego z nas była to pierwsza taka długa, zagraniczna wyprawa ale zgodnie pełni optymizmu patrzyliśmy w przyszłość. Bardzo szybko życie zweryfikowało nasze plany… 😉
 
Skład który ma podbić świat jest taki sam jaki wspominałem we wspomnieniach z Bieszczad:
 
– Honda Transalp XL600V
– Suzuki Freewind XF650
– BMW GS 1150
 

Dzień 1.

 
Pobudka nastąpiła około 5:30. Poprzedniego dnia spakowałem już wszystkie swoje graty, zatankowałem motocykl więc moim jedynym zadaniem było przytroczyć to wszystko do „Trampka”. Kufer miałem jakiś chiński, nazwy nawet nie pamiętam ale coś na wzór GIVI około 50l miał. Do tego pożyczona torba turystyczna, lekko podgumowana 35l. To wszystko przy pomocy gumek które można dostać na stacji benzynowej przytroczyłem do motocykla. No i jeszcze karimata 😉
Zbiórka całej ekipy ustalona była na godzinę 7:00 pod wspomianym dwa posty niżej garażem. Zwarci i gotowi w asyscie Kawasaki GPZ 500 i drugiego Suzuki Freewind XF650 mieliśmy zostać odprowadzeni do granicy Polski. Warto zaznaczyć, że chłopaki asystujący dołączyli w następnych latach do naszej wyprawowej drużyny, Suzuki pozostało nadal, a Kawasaki GPZ 500 zostało zamienione na Aprilie Pegaso 650 😉
 
Jak zawsze z opóźnieniem ruszamy! Pierwsze kilometry prowadząd do Żywca gdzie tradycyjnie mamy zjeść posiłek spod znaku zółtych łuków, tam też rozstaniemy się z naszymi asystującymi kolegami. Piękny słoneczny lipcowy dzień, adrenalina płynie w żyłach no bo jedziemy za granicę, na motocyklach, a przed nami pare tysięcy kilometrów. Zaczynam spełniać swe malutkie marzenia 🙂
 
Po dotarciu do Żywca i uzupełnieniu mikroskładnków, tankujemy motocykle i zaczynamy podążać w stronę Słowacji. Dopiero gdy wjeżdzam na terytorium sąsiedniego państwa wiem, że już to wszystko zaczyna się na poważnie i nie ma odwrotu. Zaczęło się…
 
Słowacja nie należy do naszych ulubionych państw jeśli chodzi o przelot. Ograniczenia prędkości i wysokie kary za ich nieprzestrzeganie zmuszają nas do powolnego przemierzania tego kraju. Plusem tego wszystkiego jest otaczający nas, górzysty krajobraz. Także nie ma tego złego 😉
 
Łuczeniec czyli ostatnie większe miasto przed granicą z Węgrami do której mamy 25km, jest miejscem na zrobienie zakupów i dotankowanie motocykli. Dzisiejszą noc chcemy spędzić na terytorium Węgier i powinniśmy #naspokojnie tam dotrzeć ponieważ zostało nam jakieś 2 godziny jazdy. Niestety pojawia się problem…

Awaria. 🛠️

 
Na parkingu pod sklepem, zauważamy olej na łączeniu skrzyni i sprzęgła w BMW GS 1150. Do tego kolega stwierdza, że faktycznie pod koniec trasy zaczęło się ono ślizgać. Pierwszy dzień jeszcze się nie skończył, a tu już takie rzeczy…
 
Burza mózgów, szybka zmiana planów i działamy. Ustalamy, że szukamy jakiegoś miejsca noclegowego na terenie Słowacji i spróbujemy rozwiązać ten problem sami. Jeżeli się nie uda to jest to na tyle blisko domu (500km), że ktoś po BMW będzie mógł przyjechać busem czy lawetą, a my wrócimy do Polski na kołach. Jeżeli się uda naprawić to będziemy kontynuowali wyprawę.
 
Już przy zapadającym mroku, znajdujemy pole namiotowe w miejscowości Divin które było położone nad zbiornikiem wodnym. Przy świetle latarek, zimnym lokalnym piwku na podtrzymanie morale przystępujemy do demontażu skrzyni biegów. Kto kiedykolwiek rozpoławiał tego typu silnik to musi wiedzieć, że pole namiotowe wieczorową porą nie należy do zbyt sterylnych warunków, ale z drugiej strony wizja końca wyprawy zanim się ona jeszcze na dobre nie zaczęła też nie jest po naszej myśli. Wszystko odbyło się bez większych problemów poza brakiem jednego klucza który musieliśmy zastąpić śrubokręt kluczem o rozmiar większym i tak około godziny 22:00 skrzynia biegów leżała obok motocykla. Szybka weryfikacja co może być problemem, diagnoza – uszczelniacz skrzyni wałka skrzyni biegów i planowanie kolejnego dnia.
 
Ustalamy, że w pobliżu znajduje się sklep Intermotors w którym jest szansa dostać taki uszczelniacz, do tego musimy odtłuścić zaolejone tarcze sprzęgła, i jeżeli uda nam się zakupić i zamontować wszystko z powrotem oraz wyciek zniknie to nasza wyprawa będzie uratowana.

Dzień 2.

 
Skoro świt Freewind jedzie w poszukiwaniu uszczelniacza, a ja z BMW popijając radlerki, zażywamy kąpieli słonecznej ponieważ i tak nie możemy nic więcej zrobić stajemy się atrakcją turystyczną dla lokalnej społeczności która widzi na polu namiotowym wielkiego transformersa w postaci rozebranego BMW 🙂
 
Freewindowi udaje się kupić uszczelniacz choć dostrzegamy, że kierunek obrotu jest przeciwny ruchom wałka to jednak stawiamy wszystko na jedną kartę. Tym razem to Freewind delektuje się radlerami i zażywa kąpieli słonecznej, a ja wraz z BMW zaczynamy składać te klocki lego w całość. Około godziny 17:00 mamy złożony motocykl. Po odpaleniu i rozgrzaniu nie dostrzegamy żadnych wycieków, martwi nas tylko nierówna praca silnika, dlatego korzystając z tego, że już dzisiaj nigdzie nie jedziemy postanawiamy to wyregulować przy pomocy wężyka napełnionego olejem. Coś wtedy synchronizowaliśmy ale nie pamiętam co 🙂
 
W każdym razie wieczorem udajemy się nad ten zalew, zażywamy kąpieli, kupujemy ostatnie piwko w knajpie i oblewamy nasz jeszcze niesprawdzony w 100% sukces.

Dzień 3.

 
Rano opuszczamy pole namiotowe i pędzimy w stronę Węgier nadrabiając stracony dzień. Naprawa okazała się sukcesem. Motocykl nie ma śladów oleju, sprzęgło działą poprawnie. Z nieba leje się nieprawdopodobny żar. Przydrożne termometry pokazują 40’C. Robimy zakupy w Lidlu i klimatyzacja która tam pracuje na pełnych obrotach jest dla nas najlepszą rzeczą jaka mogła nas spotkać w tamtym momencie, Robimy zakupy i pędzimy dalej w stronę Rumunii. Po południu zostaje ona przez nas przekroczona i w tym piekielnym słońcu podążamy dalej. Rumunia od samego początku pokazuje swoje oblicze. Pełno tu dzikich psów które wyskakują na drogę, konie które biegają po polach, krowy i inna miejscowa zwierzyna. Charakterystycznym widokiem są też sprzedawcy arbuzów którzy co chwila stoją przy drodze 🙂 Ta noc też odbędzie się na polu namiotowym. Kwota zwalająca z nóg. 5 zł za osobę. Do tego jesteśmy sami 🙂 Postanawiamy nawet nie rozbijać namiotu tylko kładziemy się na materacach i karimacie. Nad nami gwiaździste niebo, a w ręku piwo w butelce 2,5l. Czego chcieć więcej w tamtym momencie? 🙂 Już definitywnie oblewamy nas sukces związany z naprawą i po całym dniu który nas wymęczył zasypiamy na Rumuńskiej ziemi…

Dzień 4.

 
Pobudka. Na zegarkach godzina 7:00, w Polsce 6:00. Szybkie śniadanie w postaci bułki z pasztetem, pakowanie gratów i ogień na tłoki! Cały dzień spędzamy w siodle i zaczyna nasza delikatna dupka się odzywać. Teraz wiem, że jeżeli chciałbym mieć coś z Terminatora to nie były by to mięśnie, a właśnie stalowa dupa 😉 . Dziś też zjedliśmy coś innego niż bułka z pasztetem lub zupka chińska i skosztowaliśmy lokalnego przysmaku jakim jest Ciorba de burta. Lokalna zupa składająca się z flaków, śmietany i kawałków wołowiny. Nie będzie to mój nowy wymarzony smak dlatego w tym momencie 1:0 dla bułki z pasztetem 😃. Jedziemy dalej. Jak już wspominałem, przy drodze jest pełno sprzedawców arbuzów. Dziś postanawiamy kupić taki 10kg okaz i z trudem wpychamy go do rolki 😉 Zbliża się wieczór. Robimy zakupy w Rumuńskiej „biedronce” i szukamy noclegu na dziko. Zaraz za miastem skręcamy w polną drogę, mijamy chodzące krowy i znajdujemy kawałek polanki w lesie z dala od cywilizacji 😉 Ta noc też obędzię się bez namiotu. Kroimy zakupionego wcześniej arbuza, otwieramy „malutkie” piwka i po niedługim czasie kładziemy się spać…

Dzień 5.

 
Pobudka wraz ze wschodzącym słońcem. Dziś ambitny cel – dotarcie nad morze czarne. Pakujemy materace, kończymy arbuza i ogień na tłoki w stronę Burgas. Po 200 km przekraczamy granicę z Bułgarią gdzie posiadanie motocykla się przydaję w omijaniu kolejki odprawowej. Na początku nieśmiało stoimy za autem, później trochę wstydliwie autko po autku do przodu, aż w końcu cała naprzód przed szlaban gdzie mieliśmy odprawę. Zawsze mamy takie mieszane uczucia jak omijamy te kolejki. Z jednej strony wpychamy się bezczelnie zamiast odstać swoję, z drugiej to są motocykle, jest upał, troszkę możemy boczkiem gdzie auta nie mogą… Ja zawsze się usprawiedliwiam tym, że ludzie w większości sami nam pokazują abyśmy jechali dalej i ich omijali ale jak wiadomo zawsze znajdzie się ktoś kogo to boli i robi awantury…
 
Zostało nam 150 km do Burgas które obraliśmy za miasto na spędzenie 3 dniowych „wakacji”. W pełnym słońcu jedziemy ile fabryka dała, aby wieczorem już leżeć na plaży popijając drinki 😛
Po czasie docieramy do celu i prędko w całym oporządzeniu chcemy dotrzeć i dotknąć morza czarnego gdzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdzki uświadamiamy sobie, że się udało!
 
Dotarliśmy!!!
 
Musieliśmy dziwnie wyglądać wśród osób w kąpielówkach 😉
 
Czas na zorganizowanie noclegu. Po dłuższym poszukiwaniu nie znajdujemy nic wartego zainteresowania w Burgas i decydujemy się na oddalony trochę dalej Słoneczny Brzeg.
 
Tam przy pomocy booking.com znajdujemy postsowiecki hotel w centrum, gdzie do morza mamy z 500m. Idealnie! Szybka decyzja i zostajemy. Motocykle wprowadzamy na zamknięty parking hotelu. Docieramy na nasze 10 piętro i po spaniu na dziko wygląda to jak 5* apartament.
 
Teraz będzie czas na relaks…

Przygoda z dyskoteką. 🍻

 
Te 3 dni postanowiliśmy spędzić jak na klasycznego polskiego turyste przystało. Pospać, popić, pobawić się. Jeżeli chodzi o dwie pierwsze rzeczy to się nawet udało ale z trzecią niekoniecznie 😉
 
Rano gdy już poleżeliśmy nad morzem, pojedliśmy co dobre to postanowiliśmy się wieczorem wybrać na dyskotekę która nazywała się LAZUR. Jak wiadomo na wyjazd motocyklowy nie zabiera się pantofelków, koszul i spodni w kant. (my przynajmniej nie zabieramy 😉 ) Więc nasz outfit wyglądał mniej więcej tak. Klapki, krótkie spodenki dresowe, koszulka z logiem motocykla. Idealny dyskotekówy strój ale lepsze klapki na nogach niż buty motocyklowe 😃 Liczyła się dobra zabawa… W hotelowym pokoju postanowiliśmy wspomóc swoje nastroje wypijając dwie butelki „palinki” która spowodowała, że już nie musieliśmy iść na duskotekę ale przecież my sobie nie odpuścimy. Na nóżkach trzeba było przejść 2 kilometry plażą. Docieramy cali wesolutcy. Na bramce stoi potężnie zbudowany facet który woła od nas kasę za wejście. Płacimy i jesteśmy w szatni z łazienkami która dalej prowadzi na plażę. Tam znajduję się „Beach bar” gra muzyka i trochę ludzi tańczy. Podłączamy się do kółeczka, zamawiamy po piwku. No ale to miała być patrząc na opis, super dyskoteka, piana party i same inne cuda tańczące. Zgodnie stwierdzamy, że to jednak niezła kaszana, partenrki do tańca które widząc klapiący klapek nie garną się do wspólnej zabawy wiec po wypiciu tego piwa, zniesmaczeni udajemy się w stronę hotelu, wypijając po jeszcze jednym litrowym piwku na bułgarskiej plaży…
 
Rano budzimy się zmęczeni życiem, stwierdzamy, że nie było warto tam iść po czym doczytujemy w internecie, że my nawet nie weszliśmy na te dyskotekę gdyż za „Beach barem” była wielka hala gdzie tam odbywały się wszystkie główne atrakcje i to byłą dyskoteka… Bystrzaki z nas…
 
<gromkie brawa>

Dzień 8.

 
Dziś opuszczamy nasz postkomunistyczny apartament z urywającym się balkonem na 10 piętrze i wracamy na Rumunię. Te 3 dni pozwoliły nam się umyć, wyspać, poprać i potańczyć na dyskotece 😃 … Jedziemy w stronę trasy Transfogaraskiej którą jutro będziemy chcieli pokonać. Pogoda od początku wyjazdu nam dopisuję. Na zewnątrz 38’C sprawia, że mózg w kasku się gotuję 😉 Jedziemy sobie naspokojnie przez Rumuskie wsie i widok który tam zastajemy jest już czymś niespotykanym. Całe rodziny siedzące przed domami na ławeczkach, starzy, młodzi. Wszyscy uśmiechnięci, machają nam gdy przejeżdzamy, my im odmachujemy. Wszyscy jesteśmy wtedy szczęśliwi, a życie płynie powolutku. Podoba mi się to. Ogarniamy sobie pole namiotowe parę kilometrów przed wjazdem na jutrzejszą trasę. Znajduję się tu warsztat motocyklowy i ewidentnie widać, że specjalizują się w KTM’ach ponieważ 4 sztuki stoją opartę o tą małą drewnianą chatkę. Właściciele są bardzo mili, pokazują nam miejsce do rozbicia namiotu ale standardowo chłopaki decydują się na materace, a ja na hamak który jest rozwieszony między drzewami. Ledwo co zdjęliśmy bagaże z motocykli to Rumuńska gościnność daje się we znaki. Podchodzi do nas rodzinka z kampera z pełnym garnkiem kolb kukurydzy i mówi abyśmy sobie wzięli na kolację bo pewnie jesteśmy głodni. Gdy widzieli, że już kończymy jeść to znowu nas zawołali proponując skosztowanie domowej „palinki”. My nie chcieliśmy pozostać dłużni więc wyjęliśmy z kufra, sięgającą jakiś 60’C …… żubrówkę. Długo nie musieliśmy się zgadywać na wieczorną wspólną biesiadę. Ta noc również nie należała do łatwych, a rano co niektórzy z naszej ekipy obudzili się mocno zmęczeni 😉

Dzień 9.

 
Po spakowaniu sprzętu i pożegnaniu się z naszymi przyjacielami od „palinki” oraz gospodarzami kierujemy się na trasę Transfogaraska. Niestety kilka kilometrów od pola Freewind traci moc. Nie chce jechać nie reaguję na gaz. Stoimy. Szybka analiza problemu i stwierdzamy, że trzeba zobaczyć filtr paliwa. Okazuję się, że na wbudowanej siatce znajduję się brud, piach itp. Po przeczyszczeniu nasze problemy odchodzą w zapomnienie. Pierwszy raz od momentu wyjazdu z domu zmienia się też pogoda. Zaczyna być zimno oraz niebo jest całe w chmurach. Sama trasa na górę wiedzie drogą asfaltową i jest przepiękna. Miliony zakrętów, serpentyn… Wjeżdżamy na około 2000 m.n.p.m
gdzie temperatura dochodzi do około 12’C, a sam szczyt znajduje się w chmurach. Wraz z tym skończyły się widoki ale co zobaczone to nasze. Przemierzamy tego dnia około 150 km i po zjeździe na dół zastaje nas ulewa. Oj ja to nie lubię jeździć w deszczu. Zero przyjemności. Znajdujemy pole namiotowe i chyba drugi raz podczas tej wyprawy rozbijamy namiot. Jutro wjeżdżamy na kolejną trasę czyli Transalp będzie wjeżdżał na Transalpine czyli na ponad 2100 m.n.p.m.

Dzień 10.

 
Znów sobie nie pospaliśmy bo trzeba jechać! Przed nami Transalpina! Pogoda za namiotem piękna. Słoneczko znów grzeje więc pakujemy szpej i jedziemy zobaczyć tą popularną wśród motocyklistów trasę! Popularna droga DN 67C wylana jest bardzo ładnym asfaltem a pomyśleć, że nie tak dawno był to piękny szuterek. Po wjechaniu w wyższe partie dosłownie jedziemy po połoninach. Można to przyrównać jak by takich połonin Caryńskich i Wetlińskich było z 50 i pośród nich wylany jest asfalt. Niebo błękitne, słońce świeci, a my przez ponad 70 km jeździmy sobie po szczytach gdzie docieramy na najwyższy punkt czyli 2145 m.n.p.m
 
Postanawiamy, że dziś śpimy w górach tylko jedziemy na dół do wioski się zatankować i zrobić zakupy. Pokonujemy te zakręty, robimy na dole co trzeba i wracamy na wysokość 2k metrów rozbić sobie dziki obóz. Wieczorem gdy znajdujemy cudowną miejscówkę która będzie ukazana na zdjęciach, rozbijamy namiot. Zaczyna okropnie wiać i przyszpilowaliśmy go chyba wszystkimi dostępnymi śledziami. Zdecydowanie takie chwile to jest to czego chcemy doświadczać na wyprawach. Pijemy piwko, grzejemy wodę na palniku by zalać jakieś danie na szybko i udajemy się do śpiworów…

Dzień 11.

 
Pobudka około 5:00. Mamy za namiotem przepiękny wschód słońca i jeszcze raz zachwycam się tym miejscem wspominając to siedząc i to pisząc 🙂 Dziś chcemy zjechać drugą stroną Transalpiny i gnać na północ Rumunii.
 
Porównując te dwie trasy czyli Transfogaraską i Transalpinę to obie są przepiękne. Pierwszą robiliśmy w gorszych warunkach, drugą w blasku słońca. Mnie osobiście bardziej do gustu przypasowała Transalpina i nie ma tu nic do rzeczy, że jeżdżę Transalpem 😉 Jeżdżenie szczytami ma jakiś swój urok!
 
Dziś standardowy szybki przelot. Znów mijamy te wsie gdzie ludzie nam machają. Docieramy po całym dniu jazdy na pole namiotowe które kosztuje nas 9zł od osoby. Dookoła piękne góry. Dziś znów rozbijamy namiot 😉 Męczący dzień wiec idziemy w kimę. Jutro chcemy dojechać do Polskiej wsi w Rumunii.

Dzień 12.

 
Po szybkim wyjeździe rano, docieramy do Polany Mikulińskiej. Od początku wsi zauważamy polskie akcenty. Przy wjeździe powiewa Polska flaga. Dalej sklep z napisem „artykuły spożywcze”. Chwilę dalej kościół z rozpiską mszy. Wszystko oczywiście w języku Polskim. Spotykamy tam też 2 kapłanów z Polski. Prowadzą tutaj rekolekcję dla dzieci. Ucinamy krótką pogawędkę po czym rozstajemy się gdyż przed nami długa droga. Chcemy dotrzeć na „wesoły cmentarz” w Sapancie i przekroczyć granicę z Ukrainą. Niestety nie udaje się nam dzisiejszy plan. Droga z Polany Mikulińskiej do Sapanty to istny armagedon. Dziura na dziurze, remonty, ruch wahadłowy z przerwami na zmianę świateł po 15 minut. Do tego z nieba leje się żar. Wycieńczeni po całym dniu jazdy, wieczorową porą znajdujemy na mapie coś co miało być polem namiotowym. W rzeczywistości okazuje się restauracją z parkingiem dla kamperów. Właściciel wskazuje nam miejsce w rogu parkingu dla osobówek… Nic lepszego i tak nie znajdziemy, więc nawet nie rozbijamy namiotów tylko wyciągamy materace, po całym takim dniu w upale chcemy wziąć prysznic ale droga do niego wiedzie przez… sale restauracyjną 🙂 Kto nas tu jeszcze zobaczy… Ręcznik na ramię i z kosmetyczką w ręce, w klapeczkach przemieszczamy się między pierogami, a kotletami 😃 Razem z nami śpi wielki bezpański pies, a my umęczeni całą drogą zasypiamy bardzo szybko…

Dzień 13.

 
Szybko się zebraliśmy z tej restauracji, aby po chwili być na granicy z Ukrainą. Przeprawienie trwało około 1h, a w tym czasie ludzie w kolejce podpowiedzieli nam jak dojechać do Lwowa. Był to nasz pierwszy kontakt z Ukrainą i pamiętam, że Łada oraz dziury jak kratery na drogach to było to co utkwiło mi najbardziej w pamięci. Wieczorową porą docieramy do Lwowa gdzie jeszcze niedoświadczeni nie możemy sobie znaleźć noclegu w centrum w weekend. Nie mamy internetu, jak coś znajdujemy to nie ma miejsc. Booking nie działa bo… nie ma neta. Teraz to już wiemy jak sobie radzić ale no po 3h znajdujemy hotel 3km od centrum Lwowa gdzie zostawiamy motocykle, bierzemy prysznic i idziemy spacerkiem, spędzić ostatnią noc przed powrotem do Polski. Zaskakują nas ceny. Pierogi plus piwko to koszt około 8zł. Chodzimy, zwiedzamy centrum i powrót do hotelu postanawiamy przejechać jak najstarszą Ładą która służy za taksówkę. To też była fajna przygoda, a przy okazji gościu mógł sobie zarobić… Docieramy do hotelu i pomału kończymy naszą przygodę. Jutro Polska!

Dzień 14.

 
Wymeldowanie w hotelu mamy do 12:00. Wcześniej jeszcze śniadanie w formie szwedzkiego stołu. Boże jak ja się wtedy najadłem. Po 14 dniach jedzenia pasztetu i generalnie żarcia na szybko i w biegu nagle serwują mi paróweczki, jajeczniki, bułeczki, serki, wędliny, pomidorki… Przesadziłem wtedy grubo ale no musiałem. Instynkty działały zwierzęce…. No ale jak już odleżałem swoje to zaczęliśmy wracać w stronę Polski. W miejscowości Sambor która stanie się później naszym punktem przeładunkowym podczas innych wypraw robimy zakupy. Czekolady, alkohole itd. Po obładowaniu się suvenirami jedziemy na granicę. Jeśli dobrze pamiętam decydujemy się na Krościenko i podejmujemy decyzję, że kierujemy się na Bieszczadzką Przystań Motocyklową od której wszystko się zaczęło. Po przekroczeniu granicy zastaje nas deszcz… Później z każdym powrotem z wyprawy, jak wracamy do Polski to jest deszczowo. Niebo płacze nad nami, że już się kończy ta wspaniała przygoda 😉 Po dotarciu na pole, zastajemy pełno motocyklistów. W końcu są wakacje, a na przystań przyjeżdża dużo osób 😉 Znajdujemy kawałek miejsca na namiot, rozbijamy go i delektujemy się atmosferą, już na Polskiej ziemi… 🙂 Cali i zdrowi.

Dzień 15.

 
Rano na spokojnie się pakujemy i w deszczowej aurze która nam towarzyszy jedziemy do domu. Mamy około 350 km do pokonania ale jakoś tak po tych 15 dniach za granicą to jedzie się już tak inaczej. Lekko. Znajome tereny, napisy. Z przerwą na tankowanie i zjedzenie burgerka w maku około godziny 17:00 docieramy do domu. Brudni, zmęczeni ale szczęśliwi. To był kawał pięknej przygody która otworzyła nam drzwi do dalszego podróżowania!

Podsumowanie. 🔚

 
– 4400km – Tyle nakręciliśmy kilometrów przez cały wyjazd
 
– 220l – Spalonego paliwa przez Trampka
 
– 6 państw odwiedzonych
 
Trzeba zacząć spełniać marzenia!
 
Po wyprawie w Bieszczady nie przypuszczałem, że zrobię coś takiego, a jednak. Udało się, były awarie, było zmęczenie, były piękne widoki. Cały wachlarz doświadczeń. Zdecydowanie polecam taki sposób podróżowania. Koszta nie były zabójcze. Chyba cały wyjazd wyniósł mnie około 1700 zł. Tamte chwile które teraz opisuję były warte każdej złotówki 😉
 
Mam nadzieję, że jakoś ubrałem ten opis w poprawną polszczyznę i czyta się to przyjemnie 😉
 
Życzę wszystkim takich wyjazdów, takiej ekipy do podróżowania jaką mam szczęście posiadać i odwagi do podjęcia pierwszego kroku. 🙂